Celem tej wyprawy autostopowej było Rovinj. Charakter tej podróży był typowo wakacyjny. Dojechać na miejsce, czytać książkę na plaży nad Adriatykiem i trochę pozwiedzać. Jednak początek nie zapowiadał niczego dobrego. Po przejechaniu niecałych 100km w ciągu 12 godzin padł pomysł, aby pojechać na lotnisko i wsiąść do obojętnie gdzie zmierzającego samolotu. Na szczęście pomysł upadł, bo następnego dnia zdarzyło się coś nieprawdopodobnego. Na jednaj ze stacji tirowcy zgodzili się „podwieźć” nas do Włoch, skąd było już bardzo blisko do Rovinj.
Droga upłynęła dość nietypowo gdyż jechaliśmy w osobnych ciężarówkach. Widzieliśmy się co 5h na postojach. Nocą mieliśmy zamiar rozbić namiot na parkingu między autami, jednak pogoda pokrzyżowała nasze plany. I tutaj przydało się, że nasi kierowcy przewozili na lawetach nowe samochody. Zaproponowali, żebyśmy spali w jednych z nich. I tak pierwszy raz spędziliśmy noc w zafoliowanym aucie. Dotarcie do Rovinj nie było już problemem. Mieszkaliśmy w guest hous’ie, prowadzonym przez Polkę, która codziennie mówiła nam gdzie są najtańsze restauracje i sklepy, bo uważała, że skoro nie mamy samochodu to jesteśmy naprawdę biednymi ludźmi. Z racji tego, że nigdy nie byliśmy w Rzymie to wybraliśmy się do Puli, gdzie znajduje się naprawdę spektakularne koloseum.
W drodze powrotnej zdarzyło się coś o czym dotychczas słyszeliśmy tylko od innych autostopowiczów. Wzięliśmy sobie za punkt honoru, że będziemy stopować przez całą noc, i na pierwszym przystanku Weronika zasnęła „pilnując” plecaków. Wtedy zatrzymało się auto i kierowca pokazał nam miejsce do rozbicia namiotu. Jednak po chwili zmienił zdanie i zabrał nas do siebie do domu. Jego mama nie wydawała się zachwycona, tym że wraca w środku nocy z nieznajomymi i w dodatku chce ich przenocować. Jednak po krótkich pertraktacjach udało się ją przekonać. Mirko okazał się fotografem chorwackiego Cosmopolitana, do dziś utrzymujemy z nim kontakt.