Ho Chi Minh City – francja elegancja i tajfun na deser

Intensywność męczących zdarzeń lub chaos sprawiający, że jesteśmy zdezorientowani lub wykończeni. To definicja sajgonu, która na pewno swoje znaczenie wzięła z atmosfery panującej w wietnamskim mieście Sajgon.
Ze statystyk wynika, że żyje tam 8 mln ludzi, liczba zarejestrowanych skuterów to 6 mln, a ponad 80% kierowców nie posiada prawa jazdy. Z tego powodu nikogo nie dziwi, że chodnik to naturalne przedłużenie drogi, a zielone światło to ozdoba, dająca jedynie pozorne bezpieczeństwo dla turystów.

Miasto Sajgon zmieniło nazwę na Ho Chi Minh City w 1976r., czyli po zakończeniu Wojny Wietnamskiej, której muzeum zwiedziliśmy. Po wielu amerykańskich filmach, przedstawiających Wietnamczyków jako “tych złych”, zobaczyliśmy konflikt od drugiej strony. Już samo rozpoczęcie wojny daje sporo do myślenia – Amerykanie zaatakowali własny okręt, posądzając o to Wietnamczyków, co stało się pretekstem do wzmożenia działań wojennych. Amerykanie również rzadko “chwalą się” użyciem broni chemicznej Agent Orange. Miała służyć wyniszczeniu dżungli, a tym samym ułatwić przemieszczanie się amerykańskim żołnierzom. W praktyce nie spowodowała tylko zniszczenia roślinności, lecz przede wszystkim była powodem licznych chorób oraz deformacji genetycznych kilku pokoleń Wietnamczyków. Warto wejść do Muzeum Narodowego w Sajgonie, aby obiektywnym świetle spojrzeć na zbrodnie popełnione przez obie strony konfliktu. Koszt biletu 40 tys dongów (7 zł).

Po refleksyjnej części zwiedzania Sajgonu, ruszyliśmy odkrywać w mieście wpływ francuskiego kolonizatora. Dowodem na to są niepasujące do azjatyckiego klimatu, wille dawnych bogaczy i przedsiębiorców, katolickie kościoły, np. Katedra Notre Dame, a także zabytkowa Poczta Główna, zaprojektowana przez nie kogo innego jak Gustawa Eiffel’a.

Jak na Sajgon przystało posiada parę dziwactw. Jedno z rond to Wyspa Żółwia, czyli obskurna stalowa konstrukcja z jeziorkiem, która w żaden sposób nie przypomina żółwia. Jest ona jednak popularnym miejscem spotkań młodych Wietnamczyków. Inną sprzecznością jest lądowisko dla helikopterów na dachu jednego z hoteli. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że nad miastem jest zakaz latania helikopterami, a nawet gdyby go nie było, to i tak lądowisko jest zbyt małe 🙂

Ostatnia “atrakcją” w Ho Chi Minh City był tajfun Usagi. Późnym wieczorem dowiedzieliśmy się, że uderzy następnego dnia rano. W internecie przeczytaliśmy, że ok. 4 tys wioska niedaleko miasta została przygotowana do ewakuacji. W tym momencie w głowach zaczęły przewijać nam się obrazy zniszczeń, po różnych klęskach żywiołowych, prezentowane w telewizji. Zaniepokojeni udaliśmy się do właścicielki hostelu, którą powiedziała że nie mamy się czym martwić. Oznajmiła: “Po prostu będzie padać. Z resztą to już 9 w tym roku.” I rzeczywiście padało, ale takiego deszczu jeszcze nigdy nie widzieliśmy. Po chodniku brodziliśmy po łydki w wodzie, jednak życie w Sajgonie toczyło się normalnym rytmem. Ludzie siedzieli w kawiarniach, szli do pracy. Kulminacyjnym punktem ulewy był moment, kiedy w dzielnicy brakło prądu. Gdy obudziliśmy się rano, śladami po tajfunie były jedynie kałuże, czyli dokładnie tak jak mówili nam miejscowi. Tak przeżyliśmy nasz pierwszy tajfun w życiu.

One Reply to “Ho Chi Minh City – francja elegancja i tajfun na deser”

  1. Cudowna relacja z podróży ? czekam z niecierpliwością na dalsze ?

Dodaj komentarz